To już dziś,
pomyślałam, czesząc włosy. Po chwili skończyłam, więc uważnie
przyjrzałam się swojemu odbiciu w lustrze. Po moim policzku spłynęła
pojedyncza łza. Szybko ją wytarłam i wyszłam z łazienki. Zeszłam na dół do kuchni i spojrzałam na zegarek w komórce. Było w pół do jedenastej.
- Cześć - usłyszałam i się odwróciłam. W progu zobaczyłam Jen.
- Cześć - odpowiedziałam. Chwilę milczałyśmy. - Co powiesz na to, żebyśmy spędziły ten dzień razem, co?
- Dobrze - uśmiechnęła się. - To, co robimy?
- Miałam w planach iść do tutejszego sierocińca. Zawsze w soboty tam chodzę, ale mogę dzisiaj sobie odpuścić.
-
Nie ma mowy! Idziemy do sierocińca - uśmiechnęła się, łapiąc mnie
za rękę i wyciągając z kuchni. Założyłyśmy buty, zabrałyśmy torebki i
wyszłyśmy z domu.
Aby dojść do sierocińca, trzeba było przejść spory
kawałek. W końcu po piętnastu minutach byłyśmy na miejscu. Dom dziecka był ogromny i już bardzo stary. Plac zabaw, który znajdował się na jego
terenie, nie nadawał się do użytku dzieci, gdyż był za bardzo zniszczony.
Drzewa nie miały liści, a kwiaty zwiędły. Tylko trawa miała lekko
zielonkawy kolor i gdzie nie gdzie stała ławeczka. To wszystko ogradzał
zniszczony, drewniany płot. Cały ten krajobraz wydawał się niczym z
horroru.
Ruszyłam w stronę drzwi, a Jennifer niepewnie poszła za mną. Po
chwili byłyśmy w środku.
- Boże... - Jennifer zasłoniła oczy na widok dzieci, które były na korytarzu.
-
Teraz wiesz, dlaczego tu przychodzę. Chcę im pomóc - powiedziałam. Były
tu dzieci od lat dwóch do szesnastu. Ich ubrania były poprzecierane, a
ciała brudne. Miasto już dawno odcięło dopływ wody i prądu do
sierocińca. Ściany były zniszczone, na podłodze leżały stare deski, a
drzwi trzeszczały za każdym razem, kiedy ktoś obok nich przeszedł. Budynek był dwupiętrowy, a pokoi za mało, żeby pomieścić wszystkie dzieci.
Skierowałam się z Jennifer do pokoju, w którym mieściło się biuro
właścicielki i jednocześnie pokój czwórki dzieci. Jennifer za każdym
razem, gdy mijałyśmy jakieś dziecko, które spało na korytarzu, owijała
je jakąś szmatą, albo kocem. Uśmiechnęłam się. Po chwili byłyśmy na
miejscu. Drzwi były otwarte, więc weszłyśmy bez pukania.
-
Cześć, Sarah - uśmiechnęłam się, patrząc na niewiele starszą ode mnie
blondynkę. Była szczupła, miła i zaręczona. Codziennie siedzi w
sierocińcu cały dzień. Do domu wraca na godzinę, a w tym czasie
zastępuje ją jej narzeczony. To taki krótki zarys jej osoby.
- Cześć - uśmiechnęła się.
- Jessica! - w moją stronę biegła trzyletnia dziewczynka w blond warkoczykach. Wzięłam ją na ręce.
- Cześć, Moli - uśmiechnęłam się.
- Pójdziemy dzisiaj znowu do parku? - spytała.
- Może pobawisz się z dziećmi? Teraz chciałabym porozmawiać z Sarah - powiedziałam, stawiając ją na podłodze.
-
Moli, chodź zobacz, co znalazła Nina! - do pokoju wbiegła siedmioletnia
szatynka. Miała rozpuszczone włosy. Moli zniknęła razem ze swoją
przyjaciółką.
- Dobrze, że jesteś - odezwała się Sarah.
- Stało się coś? - spytałam, a ona zamknęła drzwi.
- Wczoraj przyszedł tu pracownik firmy budowlanej... - zaczęła.
- Chcą odnowić dom? - spytałam z nadzieją.
-
Nie do końca. Powiedział, że do końca września mam zabrać stąd
wszystkie dzieci, bo dom idzie do rozbiórki - powiedziała i zaczęła
płakać.
- Co?! - krzyknęłam.
- A te dzieci gdzie będą mieszkać?! - Jen się zdenerwowała.
- Kim jesteś? - Sarah dopiero ją zauważyła.
- Jennifer Jayde, jestem przyjaciółką Jessici - odpowiedziała.
- Nic nie można zrobić, żeby nie niszczyli domu? - spytałam.
-
Drake pojechał wczoraj do tej firmy i miał wszystko załatwić. Dzisiaj
miał zadzwonić dyrektor tej firmy - Sarah wytarła łzy. Drake to jej
narzeczony.
- Oby się udało - mruknęłam. Po jakiejś godzinie przyjechał Drake.
- I co? - spytała Sarah, gdy tylko przekroczył próg jej "biura".
- Udało się. Dyrektor tej firmy powiedział, że nie zburzą domu, bo znaleźli inny, też stary.
-
Całe szczęście - odetchnęłam z ulgą. Gadaliśmy jeszcze przez chwilę. W
końcu postanowiłyśmy z Jen wracać. Opuściłyśmy sierociniec i podbiegła
do nas Moli.
- Jessica, musisz to zobaczyć! - krzyknęła, ciągnąc mnie za rękę.
Posłusznie za nią poszłam. Jen ruszyła za nami.
- Co się stało? - spytałam, gdy zatrzymałyśmy się przy dość dużej grupce dzieciaków.
- Patrz... - Moli wskazała rączką na Ninę, która trzymała w ręce mp3.
- Skąd to masz? - spytałam, kucając naprzeciwko niej.
- Leżało na śmietniku - odpowiedziała, a ja się skrzywiłam. Jakie dzieci łażą po śmietnikach?
- Mogę zobaczyć? - spytałam, a ona podała mi przedmiot. Weszłam w playlistę i włączyłam pierwszy utwór. Doznałam szoku.
- Big Time Rush, Worldwide - uśmiechnęłam się.
- Kto to jest ten Blig Time Mush? - spytała Moli.
- Nie Blig Time Mush, tylko Big Time Rush - uśmiechnęła się Jen i kucnęła obok niej. - To zespół muzyczny.
- Zespół muzyczny? - zdziwiła się.
-
Mhmm... - Jen kiwnęła głową i wyciągnęła z torebki identyczne
czasopismo, które czytałam ostatnio. Otworzyła na stronie z wywiadem z
BTR.
- To jest Big Time Rush - uśmiechnęła się, pokazując jej ich zdjęcie.
-
Ładni są - zachichotała Moli, a reszta dziewczyn z sierocińca zaczęła
oglądać ich zdjęcia. Po godzinie wszystkie były zakochane w BTR. Teraz
serio musiałyśmy już iść. Było za dwadzieścia pierwsza. Pożegnałyśmy się
z dziećmi i ruszyłyśmy do domu. Po piętnastu minutach byłyśmy na
miejscu.
-
Mamo, jesteśmy! - krzyknęłam, ściągając buty. Weszłyśmy do salonu i
zobaczyłyśmy, że wszyscy siedzą w ogrodzie i o czymś dyskutują. Jen do
nich poszła, a ja zaniosłam nasze torebki na górę. Po chwili byłam już w
ogrodzie.
- Sama nie wiem - moja mama nie była do czegoś przekonana.
- Dobrze, że jesteś. Siadaj - powiedział mój tata, a ja zajęłam miejsce obok Jen.
- Jennifer, wszystko gotowe? - spytała Catherine, zwracając się do córki.
- Gadałam z Monic i powiedziała, że chłopaki się na wszystko zgodzili - odpowiedziała Jen. Kurcze, o co kaman, jak babcię kocham?
- Widzisz, Susan? Nie ma się, co martwić - odezwał się Christopher.
- Skoro tak to się zgadzam - odezwał się mój tata.
- Proszę pani, Jessica będzie tam ze mną - odezwała się Jen.
- No niech wam już będzie - moja mama się poddała.
- Tak! - krzyknęła Jen i rzuciła mi się na szyję.
- Ale o co chodzi? - spytałam.
- Lecisz ze mną do Los Angeles! - ucieszyła się Jen. Zaczęłam cieszyć się jak małe dziecko.
-
Za to, że zdałaś tak pięknie maturę, to mamy dla ciebie prezent -
uśmiechnął się mój tata i wszedł do domu. Po chwili wrócił z jakimś
pudełkiem. Dał mi je, a ja podniosłam wieczko. W środku był nowiutki telefon. Uściskałam rodziców. Mama dała mi jeszcze malutkie pudełko, w którym był wisiorek z literką "J" z cyrkonii.
-
My lecimy jutro, a nasi rodzice pojutrze - odezwała się Jen. Gadaliśmy
jeszcze z godzinę, a później poszłyśmy (ja i Jen) się pakować.
Skończyłam o dziesiątej. Nadal nie wierzyłam w to, że zobaczę Los
Angeles. Z wielkim uśmiechem na ustach zasnęłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz